Strona Główna arrow Historia arrow Historia osadnika
Historia osadnika Drukuj Poleć znajomemu
Redaktor: Administrator   
02.12.2009.
Walenty JURCZYŃSKI z żoną Julią i czworgiem dzieci mieszkał w Sosnowcu. Miał własne konie i furmankę. Powodziło mu się dobrze.
II Wojna Światowa rozproszyła rodzinę. Najstarszą z córek wywieziono do przymusowej pracy u bauera w Gogolinie. Młodszą do fabryki amunicji w Niemczech. Z najmłodszą córką wyjechali w bezpieczniejsze strony. W Sosnowcu najdłużej pozostał syn Czesław, jednak i on wyjechał z ostatnimi sąsiadami.
Po wojnie wszyscy powrócili do rodzinnego domu w Sosnowcu. W tych trudnych czasach dawali sobie radę. Dla przewoźnika robota była zawsze. Jeden z krewnych, Jan Kłak, znalazł pracę w powojennej administracji, w Oleśnie. Teren zaliczał się do tzw. ziem odzyskanych i podlegał osadnictwu.
Od lewej stoją: Julia Jurczyńska, jej mąż Walenty, teściowa córki Heleny, córka Eugenia i jej mąż. Na dole siedzi Marek Solarz, a jego siostra Joanna z kokardą we włosach
Przekonał on W. Jurczyńskiego, że powinien przyjechać i zamieszkać w okolicach Olesna, gdzie jako osadnik otrzyma gospodarstwo rolne i budynek mieszkalny. Walenty dał się skusić. Zabrał żonę i córkę Helenę. Pozostałe dzieci wolały pozostać w mieście. Nadano mu około 12. hektarów gruntów w Boroszowie. Rodzina zameldowała się w Boroszowie w dniu 25 marca 1948 roku.
 

 

 

Ludowa Ojczyzna sama zadbało o to, by Obywatele nie pokochali jej  nazbyty. Akt nadania zmieniono na korzyść sąsiada Piotra Anczurowskiego. Przyznano mu połowę budynku mieszkalnego i działki. Odwoływanie się, że już wcześniej otrzymał rolę i działkę budowlaną, której nie zagospodarował, nie pomogło. Uzasadnienie - dom wystarczy na dwie rodziny. Od luksusu uwłaszczonym mogło pomieszać się w głowie. Władza zaplanowała, że dużo będą musieli zrobić.

Na akcie nadania widnieje wprawdzie wydruk orła bez korony ale wystawiono go w imieniu Reczpospolitej Polskiej, a nie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej
   
Skoro "władza spoczęła w rękach ludu", to i lud musiał zatroszczyć się np. o budowę szkół. Wszak odbudować trzeba było cały kraj
Porządnego budynku z obejściem gospodarskim nie było. Przedwojenne gospodarstwa rolne były zajęte przez prawowitych właścicieli. Rozparcelowano i nadano osadnikom były majątek dworski.
W 1949 r. ziemia była równie zaniedbana. Nie było dochodu pozwalającego na zapłacenie podatku gruntowego 
Lepsze domy także były już zajęte. Obiecano mu budynek, który częściowo był już zajęty przez repatriantów ze wschodu, rodziny Anczurowskich i Świcarzy. Na razie musiał zadowolić się tylko dwoma izbami.
 
Julia Jurczyńska z wnuczką Joanną Solarz. W tle budynek gospodarczy przy domu mieszkalnym
Przy domu mieszkalnym był niewielki budynek gospodarczy, w którym można było zgromadzić opał i hodować kury. W pobliżu nie było nawet studni. Wodę noszono z odległej studni, a była ona źródłem zaopatrzenia dla wielu rodzin. Do dyspozycji otrzymał też część stodoły, stajni i obory oraz chlewni w kompleksie budynków gospodarczych byłego majątku. Zabudowania te były oddalone ok. 200m od budynku mieszkalnego. Dzielił je ponadto z innymi „nowymi rolnikami”. Prowadzenie gospodarstwa rolnego w tych warunkach było wyjątkowo trudne.
Fragment domu jeszcze przed gruntownym remontem
Nic dziwnego, że córka Helena, gdy tylko wyszła za mąż wyprowadziła się do Sosnowca. Później przyjeżdżała jeszcze i pomagała w okresie pilnych prac polowych. Podobnie syn Czasław.
Z obowiązkowych dostaw trzeba się było wywiązać. Odmowa mogła zostać poczytana jako zdrada ojczyzny
Rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza. Anczurowscy nie wyprowadzili się z połowy domu, otrzymali ją później przez zasiedzenie. Z dwóch pokoi wyprowadziła się (na swoje – wybudowali dom) rodzina Świcarzy. Dom formalnie podzielono wzdłuż dla Jurczńskich i Anczurowskich. Dojście do korytarza piwnicznego możliwe było od strony Anczurowskich. Podobnie do pokoju na piętrze, który w tym układzie do końca pozostał magazynem i graciarnią. By wykorzystać pokój po Świcarzach, Cz. Jurczyński wybił w ścianie dodatkowe drzwi i zajął to pomieszczenie, chociaż przez długie lata także traktował je jako magazyn.
Stoi Czesław Jurczyński. Siedzą jego siostry od lewej Helena Solarz i Eugenia Migdał
Poważnych spadkobierców na takie gospodarstwo nie było. Do domu bez wody nawet najbliżsi nie chcieli przyjeżdżać. Rodziców najchętniej odwiedzała córka Helena z mężem Kazimierzem Solarzem i dziećmi Markiem i Joanną.
Kazimierz Solarz z wnukami Wojtkiem Solarzem i Kamilem Banaśkiewiczem
W czasie jednej z takich wizyt zaproszono różdżkarza by wyszukał miejsce na wykopanie studni. Blisko domu nie mógł znaleźć właściwej żyły wodnej. K. Solarz przekonał jednak różdżkarza by coś wyszukał. Studnia znalazła się wprawdzie blisko domu, ale woda nie była najlepszej jakości. Do konsumpcji, a nawet do „białego” prania wodę nadal noszono z odległej studni. Takie warunki zupełnie nie przeszkadzały wnukom. Najczęściej przyjeżdżały dzieci Solarzy z Sosnowca. Inne wnuki raczej sporadycznie. Kiedy już byli na wakacjach to musieli dziadkom pomagać. Marek najczęściej pasał krowy. Aśka pamięta, że pomagała nawet przy wyrywaniu lnu. Oczywiście pomagali też przy żniwach. Zaprzyjaźnili się z miejscowymi dziećmi, nawet bardziej niż z tymi z Sosnowca. Aśka zaraz po przyjeździe biegła do Lodzi Kizłykowej.
Zimowa studnia z byle jaką wodą ale blisko domu
W pobliżu mieszkała także koleżanka Marka Ala Dubiel. Marek jako najlepszych kolegów wspomina Ryśka Krąpca, Zbyszka Świcarza, Franka Kaliciaka, Bronka Packa, Heńka Więcławika, Józka Hojdę. Najwcześniejsze obrazy z Boroszowa Marek pamięta gdy miał może 5 lat, kiedy to zabierała go i siostrę Joasię starsza córka sąsiadów Marysia Anczurowska. Trzymała ich za rączki i spacerując między polami i pachnącymi zbożami, coś im opowiadała.
Od tego czasu lasy znacznie podrosły. Urok Boroszowa pozostał taki sam. Asia i Jadzia na jagodowym spacerze
Gdy trochę podrośli to biegali po pobliskim parku, gdzie były jeszcze gruzy po pałacu zburzonym podczas ostatniej wojny. Grali tam w piłkę. Zapamiętali też olbrzymie dęby – pomniki przyrody. Były one z tabliczkami, ogrodzone, a ubytki (dziuple) wypełnione betonem.
   

Oznakowane pomnikowe dęby z boroszowskiego parku dworskiego

Już znacznie później, kiedy zapraszali do Boroszowa koleżanki i kolegów ze Śląska, to zawsze prowadzili ich do parku by pokazać te pomnikowe dęby.
Joanna Solarz z bratową Teresą, koleżanką Zosią i kolegą Andrzejem w drodze nad Żurawiniec
Największą atrakcją dla dzieci był śródleśny staw zwany Żurawińcem. Najpierw przychodzili tam z rodzicami, a jako nastolatkowie już sami. W okresie letnim Żurawiniec był miejscem gromadzenia się młodzieży. Woda w stawie była przepływowa więc czysta. Chłopcy baraszkowali w wodzie z dziewczynami. Opalali się. Popisywali skokami do wody z wykonanej prowizorycznej tratwy.
Żurawiniec, na materacu Helena Solarz, z dziećmi oraz kuzynką
Marek wspomina, że jako nastolatek podkochiwał się w Grażynce Sowiźrał. Pływał z nią po stawie na nadmuchiwanym materacu. Sympatycznych wspomnień było znacznie więcej.
Na mostku przez rzekę Piaska. W tle linia kolejowa, po której kursowała "Paulinka"
Nikt też nie musiał myśleć o zegarku. Przez Boroszów przejeżdżał pociąg zwany Paulinką. Parowa lokomotywa gwizdała przed każdą stacyjką i niestrzeżonym przejazdem kolejowym. Gwizd lokomotywy ich budził, informował kiedy należy spędzić krowy z łąki, a kiedy już szykowali się do spania to „Paulinka” odgwizdywała im życzenia kolorowych snów. Później pociąg przydawał się też do tego, by jeździć do okolicznych większych wsi gdzie organizowano zabawy taneczne.
  
Wśród rozrywki nie mogło zabraknąć chwili skupienia
W Boroszowie takich zabaw było mniej, a organizowali je sami mieszkańcy. We wsi był jeden sklep usytuowano przy drodze do Olesna na skrzyżowaniu z drogą do Żurawińca. Chleb przywożono o zbliżonej godzinie, przeważnie co drugi dzień i dzieci już czekały na dostawcę. Później kiedy sklep ten zamknięto, nieco dalej urządzono drewniany kiosk, tuż przy skrzyżowaniu z drogą do Starego Olesna.
  
Z koleżanką Lodzią Kizłyk (w okularach). Po lewej stronie w rogu fragment budynku ze sklepem
Już znacznie później w budynku należącym do Hameli urządzono wiejski klub rolnika. To tam wieczorami spotykała się młodzież. Kiedy po 22.00 klub zamknięto zaczynały się odprowadzania koleżanek - spacery po wsi. Nie zawsze grzeczne. Czasami przeskakiwało się przez płot i obrywało owoce z drzew, często za zgodą spacerujących miejscowych, ale tak „żeby rodzice nie usłyszeli”. Przy jednej z takich okazji Marek wspomina jak bardzo się wystraszył. Z całą ostrożnością zrywał jabłka w ogrodzie Kizłyków, aż tu nagle nadleciały grabie, rzucone tak aby nie uderzyły w niego. Nawet nie pamięta jak z powrotem przeskoczył przez płot. Okazało się, że żartownisiem, który rzucił grabie był starszy Paweł Foryta. Mieszkał on obok kościoła i innym razem postraszył grupę nastolatków jak chcieli wracać do domu przez cmentarz. Byli u kolegi Józka Hojdy mieszkającego w szkole za cmentarzem. Prawdopodobnie Paweł przebrał się w białe prześcieradło i udawał ducha. Wystarczyło by wszyscy poszli okrężną drogą!
Integracja przed domem i wewnątrz boroszowskiej "rezydencji"
Zdarzało się, że Marek z odległego Sosnowca przyjeżdżał do Boroszowa rowerem. Później ojciec sprezentował mu motocykl. Jego „Pannonia” wzbudzała wówczas zazdrość wielu chłopców i panienek, które nie „załapały” się na przejażdżkę. Podjeżdżał nią pod nowo wybudowany klub rolnika. Motocykl ten odkupił później starszy pan Wojciech Dubiel, ale to już w czasie kiedy Marek ożenił się i zamieszkał w Warszawie.
  
Na alei lipowej - natura zapraszała "gościu siądź pod mym liściem..."
Marek zawsze zachwycał się naturalnym pięknem Boroszowa. Szukał nawet okazji by kupić w okolicy jakiś dom. Już po śmierci dziadków, którzy gospodarstwo zdali za rentę na rzecz skarbu państwa, ich dom przejęła Marka siostra Joanna i wujek Czesiek.
Nocnych spacerów nikt nie fotografował. Może to dobrze, że część wspomnień skrył nocny mrok?
Należąca do siostry część domu została odnowiona i unowocześniona. Skorzystano z okazji i doprowadzono bieżącą wodę. Przez wiele lat było to dobre miejsce na urlopowe wypady. Nikomu z sąsiadów nie przeszkadzały śpiewy przy ognisku lub podczas nocnych spacerów do „starej stodoły”, (pozostałości nowego folwarku).
  
Marek Solarz i jego żona Teresa na grzybobraniu w boroszowskich lasach
Trudno zapomnieć o wspaniałych grzybobraniach. Sama wieś odmieniła się jednak. Koledzy pożenili się i porozjeżdżali. Przybyło nowych domów, a stare wypiękniały. Pozostała nieskażona przyroda i ciągłe marzenia niektórych o własnym domu otoczonym drzewami. Udało się to Markowi z Warszawy. W 2007 roku kupił dom w Grodzisku Mazowieckim tuż przy dużej działce obsadzonej brzozami.
Dom Marka w Grodzisku Mazowieckim
Boroszów nadal pozostaje miłym i pełnym wspomnień z dzieciństwa miejscem. Marek, jego żona i syn nadal z wielką przyjemnością je odwiedzają, zatrzymując się często na dłużej u siostry i jej męża w pięknie odnowionej części rodzinnego domu, gdzie nadal korzystają z uroków tego miejsca a wieczorami bawią się prawie jak za dawnych czasów.

To już boroszowskie realia, trudno o miejsce na ognisko, ale teraz wyparła je moda na grillowanie

Jaki będzie ciąg dalszy historii osadnika? O tym zdecyduje najmłodsze pokolenie!

Młode pokolenie jest przygotowane do kontynuowania tradycji ojców

Sąsiedzka integracja postępuje od najmłodszych lat. Z Krawczykami - Łukaszem, Piotrem i Damianem

Spadkobiercy (Kamil syn Joanny i  Michał wnuk Czesława) - to oni zdecydują o dalszych losach nadanej Walentemu Jurczyńskiemu nieruchomości. Od najmłodszych lat wprawiali się do walki. Kamil, odpustową pukawką, a Michał - korkowcem!

 

 

Zmieniony ( 15.12.2009. )
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »
© 2024 Boroszów :: Joomla! i Joomla! IE jest Wolnym Oprogramowaniem wydanym na licencji GNU/GPL.